„(…) Jin w dialekcie mandaryńskim oznacza ekspansję, rozszerzanie, natomiast jang – skurcz, kontrakcję. To dwa bieguny o największej sile oddziaływania we wszechświecie. Jin jest rozumiane jako noc, zimno, ciemność i żeński aspekt natury. Z kolei jang to dzień, ciepło, światło i męski pierwiastek natury. Mimo, że są to przeciwstawne siły, uzupełniają się i tworzą zrównoważoną całość. Nie ma bowiem światła bez ciemności, ani nocy bez dnia. (…) Wszystko co nas otacza, co jest częścią naszego organizmu, można zaklasyfikować jako jin lub jang. Osoby, u których dominuje jin są bierne, zrelaksowane i skłonne do refleksji. Z kolei te, u których przeważa jang, są zwykle bardziej aktywne, witalne i podatne na chorobę. (…)” – wyjaśnia Loli Curto w „Potrawach makrobiotycznych”. Jak wynika już z tego krótkiego opisu, każda z energii ma swoje mocne i słabsze strony. Nie jest ani lepsza, ani gorsza. Mało tego nasze zdrowie, zarówno psychiczne, jak i fizyczne, zależy od równowagi między nimi (nie mówimy tu o stosunku 50 na 50%; jedna najczęściej dominuje). „Ani lepsza, ani gorsza” i „równowaga” – te słowa przez wiele lat mi umykały. Wychowywałam się w kulcie siły, atawizmu i walki. Ciepło, spokój, opiekuńczość, poddanie… słowem – kobiecość, zawsze kojarzyły mi się z czymś negatywnym, ze słabością. Budziły moje lęki. Sprawiały, że jeszcze częściej, „zakładałam spodnie”. W wieku dwudziestu kilku lat nosiłam je praktycznie w każdej dziedzinie swojego życia. Podświadomie wybierałam sobie mężczyzn, którzy mieli mnie skrzywdzić (często zupełnie nieświadomie). „Tańczyłam” z nimi. Walczyłam z nimi. Nie pozwalałam się sobą zaopiekować. Chciałam zdobywać i rywalizować. Życie traktowałam trochę jak zawody. Swoją wrażliwość, empatię i opiekuńczość, ukrywałam głęboko pod warstwami szorstkości, nieuprzejmości, tłuszczu i wulgarności. Praktycznie całą swoją dorosłość poświęciłam na budowanie fos i barykad. Zakładałam zbroję. W pewnym momencie swojego życia przestałam ją ściągać…
Kilka lat temu asystowałam w warsztatach medytacji i technik oddechowych w męski zakładzie karnym. Na pierwszych zajęciach prowadziłam z więźniami jogę. „Raz, dwa, trzy i wstrzymaj!” – liczyłam jak żołnierz. Grupa niczego nie robiła sobie z mojej hardości i twardości. Rzucali sprośne hasełka, odnosili się do mnie w mało wysublimowany sposób.
„Karola było świetnie, mam tylko jedną uwagę… Jak myślisz, czego najbardziej brakuje im w więzieniu? Musztry i dyscypliny? Czy akceptacji, ciepła i dobroci?” – zapytała Basia, koordynatorka projektu.
Zapanowała chwila niewygodnej ciszy. Zrobiło mi się głupio…
„Jeśli sama nie poczujesz swojej wartości, szacunku do siebie to na nic się zdadzą te płoty kolczaste” – uśmiechnęła się na koniec.
Nie spałam tamtej nocy. Miałam ochotę uciec. Nigdy więcej nie konfrontować się z tamtą grupą. Tak na prawdę nie konfrontować się z tym wszystkim co miałam w środku. Następnego dnia wróciłam. Przełamałam swój opór. Wzięłam sobie jednak do serca jej słowa. Byłam miła, delikatna, ale jednocześnie stanowcza. Wydarzył się cud! Grupa się całkowicie zmieniła. Stali się mili i uprzejmi. Uspokajali się nawzajem. Tamtego popołudnia, w obskurnej, wypełnionej przetrawionym zapachem potu i papierosów sali więziennej poczułam jaka moc kryje się we wrażliwości, empatii, opiekuńczości i dobroci. Jaką siłą jest kobiecość. Ta, którą przez lata wypierałam, miażdżyłam i „rozjeżdżałam”. Związek z Maćkiem, pojawienie się dziewczynek, ciąża i macierzyństwo, coraz bardziej umacniają we mnie ów żeński pierwiastek. Kawałek po kawałku ściągnęłam też swoją zbroję. Nauczyłam się i w pewien sposób polubiłam mówić: „przepraszam” (śmiech). Dziś całą sobą czuję, że poddanie i pokora jest naszą najsilniejszą, kobiecą „bronią”. Warunek: trzeba znać swoją wartość, kochać się i nie mylić dobroci z głupotą… – pisałam w „Parze w kuchni” naszej książce poświęconej parowanemu jedzeniu, ale również… relacji. Dzielimy się w niej wszystkim tym co na codzień pomaga nam tworzyć bardziej świadomy, oparty na miłości, partnerstwie i współpracy (a nie rywalizacji) związek.
Nie przez przypadek akurat dziś ten cytat. Dlaczego? Kiedy robi się gorąco, a w powietrzu zaczyna dominować pitta, ogień, energia męska, automatycznie zwiększa się moja ochota na wspomnianą rywalizację i udowadnianie wszystkim swojej wartości. Wówczas potrzebuję ochładzającej, żeńskiej słodyczy. Słowem potrzebuję wanilii, soczystych owoców i syropu klonowego. Nic tak nie ostudza mojego rozgrzanego do czerwoności ego jak miska orzeźwiającego deseru. Dziś w tej roli szybki i prosty krem waniliowy z obłędnymi karmelizowanymi brzoskwiniami…
Karmelizowane brzoskwinie z kremem waniliowym
1 łyżka dobrej jakości masła sklarowanego (najlepiej domowej roboty) lub nierafinowanego oleju kokosowego
3 dojrzałe brzoskwinie przekrojone na pół i pozbawione pestek
1/3 szklanki syropu klonowego
ziarenka z 1/2 laski wanilii
krem waniliowy:
250 g nerkowców
300 ml mleka owsianego
nasionka z 1/2 laski wanilii
2 łyżki syropu klonowego
1 – 2 szczypty nierafinowanej soli (najlepiej himalajskiej)
do podania:
garstka uprażonych na suchej patelni i poszatkowanych migdałówNa tłuszczu układamy brzoskwinie (przecięciem do dołu). Wlewamy syrop klonowy i dodajemy ziarenka wanilii. Dusimy pod przykryciem około 5 – 10 minut, aż brzoskwinie będą miękkie, ale nie rozpadające. Po tym czasie powinien utworzyć się karmelowy syrop. Jeśli brzoskwinie są bardzo miękkie, zdejmujemy pokrywkę i odparowujemy nadmiar wilgoci. Brzoskwinie podajemy z kremem waniliowym. Przed podaniem polewamy syropem i posypujemy uprażonymi, poszatkowanymi migdałami. Przygotowujemy krem waniliowy:wszystkie składniki miksujemy na jednolity krem.
Witam, można prosić o przepis na krem waniliowy?
Pozdrawiam :)
Proszę :)