„Kochana życzę ci, a właściwie zalecam, abyś w tym okresie świąteczno – noworocznym spędziła kilka dni kultywując „nicnierobienie”! Książki, warsztaty, wykłady – kiedy was obserwuję mam wrażenie, że cały czas coś robicie…” – powiedziała pewna zaprzyjaźniona naczelna, kiedy rozmawiałyśmy kilka dni przed świętami. Choć w trakcie rozmowy wyraźnie poczułam, że wszechświat przekazuje mi wiadomość, nie posłuchałam. Mimo próśb Maćka, jeszcze w Wigilię siedziałam przed komputerem. Pisałam, planowałam, potem pakowałam prezenty. Mało brakowało, a nie wyrobiłabym się przed kolacją. Wszechświat wysłał mi więc jeszcze „donośniejszą” wiadomość. Ze świątecznego spotkania z moimi rodzicami w górach wróciliśmy z grypą żołądkową. Pierwszy padł Jaś, a chwilę po nim ja i Maciek. Choroba dokonała tego czego nie były w stanie zrobić prośby najbliższych – unieruchomiła mnie. Ból kolejny raz ujawnił swoje pozytywne oblicze. Sprowadził mój umysł do chwili obecnej. Między kolejnymi kursami do toalety byłam zbyt wycieńczona, żeby planować i kontrolować. Silna potrzeba zorganizowania mojego i Maćka czasu wróciła jednak, gdy zaczęłam czuć się lepiej. Na dodatek w „magiczny” sposób została odwołana lub przesunięta część spotkań i warsztat, który mieliśmy poprowadzić przed wyjazdem na ferie z dziewczynkami. „Wredny” wszechświat dosłownie usadził mnie na d….! Poza pracą nad praktycznie skończoną książką, gotowaniem obiadów i zajmowaniem się Jasiem, w ostatnich tygodniach wszystko zwolniło. Przez pierwszych kilka dni, próbowałam z tym walczyć. Robiłam co mogłam, aby w sztuczny sposób wypełnić sobie czas. W końcu się poddałam. Przestałam przeliczać, wyliczać, organizować i podliczać. Zaczęłam zwyczajnie… być. A im bardziej zwyczajnie jestem, tym lepiej się czuję, częściej się uśmiecham. Im bardziej odpuszczam, tym lepiej wszystko się układa. Zaczyna płynąć. Z kolei im bardziej naciskam, próbuję wpłynąć na otaczającą rzeczywistość, tym większy czuję opór… Szalone? Trochę tak, ale w tym „szaleństwie” kryje się metoda. Podobnie jak w poniższym cieście ukrywa się mnóstwo niewidocznych na pierwszy rzut oka wartości odżywczych. Mamy błonnik i kwasy Omega – 3 z siemienia lnianego, słodycz płynącą z miodu i mnóstwo antyoksydantów z najlepiej surowego kakao. Całość smakuje jak wykwintna tarta z prawdziwą czekoladą. Trzeba się dobrze przypatrzeć, żeby zorientować się, że jest… surowa!
Tarta z czekoladą
spód:
100 g złotego siemienia lnianego
50 g niesiarkowanych rodzynek
30 g migdałów
szczypta nierafinowanej soli (najlepiej himalajskiej)
2 łyżki zimnotłoczonego oleju kokosowego
masa czekoladowa:
2 łyżki kakao (surowego)
2 łyżki naturalnego, płynnego miodu
2 – 3 łyżki wody
1 łyżka zimnotłoczonego oleju kokosowego
do posypania
poszatkowane orzechy włoskie
sól morska gruboziarnistaPrzygotowujemy spód: siemię lniane mielimy na proszek. Dodajemy rodzynki i mielimy, aż z masy utworzy się jednolity proszek. Dodajemy migdały i mielimy, aż migdały utworzą dość drobny granulat. Dodajemy sól i olej kokosowy. Mielimy jeszcze chwilę, aż masa zacznie się kleić. Masą wykładamy spód małej tortownicy (najlepiej o średnicy około 18 cm). Ugniatamy go ręcznie i wyrównujemy. Na spód wykładamy masę czekoladową. Wyrównujemy np. łopatką. Ciasto posypujemy szatkowanymi orzechami i solą morską. Wkładamy do lodówki na minimum 2 godziny. Po tym czasie powinno dobrze się kroić. Ciasto przechowujemy w lodówce. Przygotowujemy masę czekoladową: miskę wkładamy do miski z ciepłą wodą tak, aby nie wlewała się do niej woda. Do mniejszej miski przekładamy wszystkie składniki i ucieramy je, aż wszystkie składniki się połączą tworząc dość gęstą polewę czekoladową.
Witajcie :)
Uwielbiam Was czytać :)) Dziękuję za przepyszne, zdrowe „co nie co” i za przypomnienie, że czasem warto zwolnić… Korzystając z okazji życzę całej Waszej rodzinie wszelkiej pomyślności w Nowym Roku :)
Dziękujemy <3 Miłości (również do samego siebie), Spokoju i Radości <3