„Maciuś a zapytałeś Grzesia (nasz kierownik budowy) czy przyjadą od razu po Świętach?” a 10 minut później: „A rozmawiałeś z glazurnikiem czy może pracować przed Sylwestrem?” – mogłabym jeszcze napisać kilka sekwencji podobnych pytań. Mój mąż w końcu wczoraj zapytał: „Karolka a Ty masz do mnie zaufanie? Wierzysz w to, że potrafię zadbać o naszą przestrzeń. Jeśli nie to możesz pojechać ze mną na budowę i sama wszystkiego dopilnować…”. Powiedział dość spokojnie zważywszy na sytuację. Na początku poczułam opór. Spojrzałam w szybę. Patrząc na zmieniające się obrazy, jaskrawe światła rozgorączkowanego, przedświątecznego miasta, poczułam, że ma rację. Zobaczyłam swoje lęki. Swoje zburzone, fasadowe poczucie bezpieczeństwa. Przed oczami stanęły mi obawy związane z „bezlitośnie kurczącym się” czasem. W końcu uświadomiłam sobie wynikającą z nich kontrolę. Tę nieznośną, natarczywą i męczącą mnie oraz moich najbliższych kontrolę. Kontrolę, która mnie blokuje. Uniemożliwia cieszenie się życiem. W końcu w całej jego okazałości, uświadomiłam sobie swój wciąż nieprzepracowany brak zaufania, brak zawierzenia. Z jednej strony pragnienie partnerskiej relacji, w której obie strony biorą odpowiedzialność. Z drugiej chęć wzięcia większości odpowiedzialności na siebie. Słowem – każdą komórką mojego jestestwa – poczułam, że czas odpuścić. Zostawić ciągłe podróże między przeszłością i przyszłością. Odpuścić negatywne projekcje, kontrolę. Zamknąć oczy lub zrobić coś bez celu, coś dla siebie. Wejść w stan medytacji, w stan „nicnierobienia”. Poczuć kim jestem. Poczuć spokój. Poczuć miłość. Poczuć opiekę. Poczuć tę miękką, otulającą, silną, ale jednocześnie wypełnioną zaufaniem energię żeńską. Poczuć otaczającą mnie obfitość. Poczuć, że JESTEM. A kiedy JESTEM, wszystko automatycznie wskakuje na swoje tory. Mój mąż na budowie kończy kącik marokański. Glazurnik układa kafle, a Grześ krok po kroku dopieszcza resztę. I tego płynącego z samego środka, cudownego JESTEM, Nam wszystkim w zbliżające się Święta życzymy. A na zakończenie stary, dobry przepis (pochodzi ze „Swojsko”) na boskie gryczane pierogi z grzybowym nadzieniem… Spokojnych i Wypełnionych po brzegi Miłością Świąt Kochani <3
ps. Przygotowanie ciasta jest trochę podchwytliwe. Sukces gwarantuje wybór odpowiedniej mąki (koniecznie z kaszy niepalonej – nie będzie pachniała paloną gryką) oraz zaparzenie ciasta wrzątkiem. Dodatkową sprężystość zapewnią łupiny babki jajowatej…
BEZGLUTENOWE PIEROŻKI Z NADZIENIEM Z TOFU I GRZYBÓW
ciasto:
szklanka mąki gryczanej (z niepalonej kaszy gryczanej)
szklanka wrzątku
3 czubate łyżki mąki ziemniaczanej
1 czubata łyżka łupin babki jajowatej (opcjonalnie)
mąka gryczana do podsypywania
farsz:
3 łyżki oleju (najlepiej ryżowego)
1 cebula drobno poszatkowana
kostka rozkruszonego, naturalnego tofu
3 łyżki suszonych grzybów zmielonych w młynku do kawy
2 łyżki sosu sojowego
nierafinowana sól do smaku
świeżo mielony pieprz do smakuDo mąki gryczanej wlewamy wrzątek cały czas mieszając widelcem. Kiedy utworzy się kula ciasta podsypujemy mąką ziemniaczaną, łupiny i zagniatamy. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy. Na oleju podsmażamy cebulę i dodajemy drobno rozkruszone tofu oraz zmielone, suszone grzyby. Całość podsmażamy przez chwilę i dodajemy sos sojowy, sól i pieprz do smaku. Dusimy aż masa się zagęści. Możemy ją trochę zmiksować ręcznym blenderem, aby była bardziej kleista i lepiej nadawała się do nadziewania pierożków. Ciasto gryczane wyrabiamy jeszcze raz podsypując mąką. Robimy wałek, odcinamy kawałek, a resztę ciasta trzymamy pod przykryciem tak aby nie wysychało. Odcięty kawałek rozwałkowujemy i wycinamy (np. małą szklanką) okrąg. Nakładamy farsz i sklejamy brzegi. Ciasto gryczane nie jest aż tak plastyczne, aby można było zrobić z niego uszka. Gotujemy w osolonym wrzątku minutę od wypłynięcia. Podajemy z barszczem.