2 lata temu uległem modzie na afirmacje. Choć coraz więcej pracowałem, zarabiałem coraz mniej pieniędzy. Zacząłem więc kreować pozytywną rzeczywistość. „Ja Maciej zasługuję na wszystko co najlepsze” albo „W moim życiu panuje obfitość” – powtarzałem jadąc samochodem, pod prysznicem lub tuż przed zaśnięciem. Do lodówki przyczepiałem kartki z pozytywnymi hasłami. Trochę jak w PRLu… Czym więcej afirmowałem, tym gorszą miałem sytuację finansową. Zauważyłem nawet pewną prawidłowość. Zawartość mojego portfela malała wprost proporcjonalnie do ilości tej całej sztucznej „pozytywności” i „wspaniałości”. Zacząłem się zastanawiać co jest ze mną nie tak? Uświadomiłem sobie, że od dziecka na pytanie: „Co słychać?”, zawsze odpowiadałem: „wszystko super!”. Nie ważne czy bolał mnie ząb, czy rozstałem się z dziewczyną, czy nie miałem za co zapłacić rachunków. Na zewnątrz przyklejałem uśmiech i opowiadałem jak to u mnie wspaniale. Miałem wizerunek zawsze zadowolonego, tego uśmiechniętego, dobrego. Dlaczego? Bo tak trzeba. Bo inaczej wręcz nie wypada. Wszystkie niewygodne emocje chowałem do środka. Straciłem z nimi kontakt. Dopiero od Karoli dowiedziałem się jaką potęgę ma podświadomość. Zrozumiałem, że jeden sprytnie ukryty, często wyniesiony z dzieciństwa mechanizm (np. unikanie wstydu lub przekonanie, że jest się niewystarczająco dobrym) może przesądzić o całej otaczającej rzeczywistości. Do momentu, w którym nie zobaczę w sobie tego co mnie blokuje. Tej ciemnej prawdy o mnie. W końcu nie zaakceptuję jej w sobie, nie ruszę do przodu – mogę do końca życia powtarzać tę piękne „hasła reklamowe”. Wspaniałą metodą na skontaktowanie się ze swoją podświadomością jest rozmowa. Podzielenie się swoimi uczuciami z kimś bliskim – nie tylko tymi dobrymi, również tymi trudnymi. „Jest mi wstyd”, „Boję się”, „Mam poczucie winy” lub „Jestem zły” nie muszą być przejawem pesymizmu i słabości. Mogą się stać dużym krokiem do oczyszczenia podświadomości i budowania tej pozytywnej wizji otaczającego nas świata… W rozbudzeniu uśpionych emocji jak już kiedyś pisałem pomaga ostry smak. Dziś przepis na ostre, ale i słodkie, kwaśne oraz słone tajskie czerwone curry z tofu :)
Czerwone curry z tofu i makaronem sojowym
3 łyżki oleju ryżowego
czerwona pasta curry:
5 ostrych, czerwonych papryczek chilli pozbawionych pestek – drobno poszatkowanych
łyżeczka soli kamiennej lub morskiej
łyżeczka startego imbiru
łyżeczka poszatkowanej trawy cytrynowej (opcjonalnie)
skórka otarta z jednej limonki
10 ziarenek czarnego pieprzu ugniecionych w moździerzu
pół łyżeczki asafetydy lub 5 poszatkowanych szalotek
łyżka przyprawy curry w proszku (bez glutaminianu sodu)
opakowanie naturalnego tofu pokrojonego w kostkę
puszka mleka kokosowego dobrej jakości
4 listki limonki Kaffir (opcjonalnie, świeże lub suszone)
warzywa:
czerwona papryka pokrojona w słupki
marchewka pokrojona w słupki
brokuł podzielony na małe różyczki
łyżka koncentratu pomidorowego
sos sojowy do smaku
sok z limonki do smaku
syrop z agawy lub słód ryżowy do smaku
opakowanie makaronu sojowego lub ryżowego
do przybrania (opcjonalnie): listki kolendry, mięty, kiełki fasolki mung
Pasta curry: wszystkie składniki mielemy np. ręcznym blenderem lub ucieramy w moździerzu. Na oleju ryżowym podsmażamy pastę curry (1 -2 łyżki). Po około 2 minutach dodajemy tofu (najlepiej wcześniej podsmażone na oleju ryżowym), mleko kokosowe i warzywa oraz koncentrat pomidorowy. Całość gotujemy około 5 – 7 minut. Możemy dodać około szklanki wody, jeżeli sos jest za gęsty. Curry doprawiamy do smaku sosem sojowym, sokiem z limonki i syropem z agawy. Podajemy z ugotowanym al dente makaronem sojowym lub ryżowym. Całość możemy przybrać listkami kolendry, limonki i/lub kiełkami fasolki mung.