Dynia w strefie komfortu…

„Jak duży jest Twój świat?” – zaczyna się wykład, który ostatnio z Maćkiem oglądaliśmy. Jakaś szkoła lub praca, droga do owej szkoły lub pracy – codziennie taka sama lub bardzo podobna, ulubione sklepy, restauracje, a kilka razy do roku przygoda – wakacje. Te ostatnie dla wielu w przewidywalnym, bezpiecznym miejscu, z dala od nieprzewidywalnych miejscowych, kuchnia hotelowa – bez względu na kraj dość podobna, bez wyrazu, plastikowa…
Podobnie jest z ludźmi. Otaczamy się 4 – 5 osobami, którym ufamy. Kochamy ich, lubimy spędzać czas, czujemy przynależność. A co z całą resztą? Z sąsiadem, którego spotykamy codziennie rano w windzie lub z panem, który sprzedaje kanapki w naszej firmie? Czy jesteśmy w stanie spojrzeć na nich z dobrocią, bez podejrzeń? Poczuć, że mamy coś wspólnego, poczuć przynależność?
Zdałam sobie sprawę z tego, że ja podobnie jak większość „obijam się” i „odbijam” od granic własnego komfortu. Jak większość również lubię mieć wszystko „pod kontrolą”. Lubię, a właściwie lubiłam. Odkąd w moim życiu pojawił się Maciek, jego dwie córki, a teraz Jaś, wkroczyłam na nieznany ląd. Codziennie coś odkrywam i dowiaduję się o sobie czegoś nowego. Te wszystkie wrażenia, zapachy, kolory, smaki, emocje rozszerzają moją świadomość. Pokonuję kolejne bariery. Z każdym krokiem czuję się coraz bardziej wolna… Kiedy mój umysł zatrzymuje się na jednej osobie (szczególnie takiej, która „gra mi na nerwach”), staram się nie uciekać, nie opierać. Obserwuję. Kiedy się „poddaję”, akceptuję, nagle niechęć znika. Widzę wtedy dokładnie, że mój „wróg” to mój „przyjaciel. To on pokazuje mi czego we mnie najwięcej, wyznacza kierunek zmiany. Rozszerza świadomość o nowe wrażenia. Daje szansę na … wolność.
Analogicznie podchodziłam do jedzenia. Często nawet nie miałam ochoty próbować czegoś, czego nie znałam. Kiedy się do jakiegoś produktu lub dania uprzedziłam, znikał on na długo z mojego menu. Teraz próbuję, eksperymentuję, doświadczam. Maciek ostatnio rozszerzył moją „smakową strefę komfortu” o …dynię (od ciąży raczej nie jawiła mi się pozytywnie). Jego dynia po prowansalsku totalnie mnie uwiodła. Obawiam się, że mogę utknąć na tym „pomarańczowym wrażeniu” na kolejny miesiąc lub dwa ;)

Dynia po prowansalsku
5 łyżek oliwy
2 drobno poszatkowane ząbki czosnku lub 1/2 łyżeczki asafetydy
700 g świeżych, dojrzałych pomidorów pokrojonych w kostkę lub 500 ml passaty pomidorowej
1 łyżeczka ziół prowansalskich
1 – 2 rozkruszone ostre suszone papryczki chilli (do smaku)
500 g obranej i pokrojonej w dużą kostkę dyni piżmowej
nierafinowana sól do smaku
poszatkowana natka pietruszki do podania

Na oliwie podsmażamy czosnek lub asafetydę. Dodajemy pomidory. Całość gotujemy około 5 minut. Dodajemy zioła prowansalskie, chilli i dynię. Całość gotujemy na średnim ogniu tak, aby pomidory zamieniły się w sos, a dynia ugotowała (około 15 minut; trzeba uważać, aby dynia się nie rozgotowała – powinna mieć zwartą konsystencję, ale po rozkrojeniu powinna być miękka). Pod koniec gotowania dodajemy sól do smaku. Podajemy posypane natką pietruszki. Bardzo dobrze komponuje się z ryżem jaśminowym.

 

 

4 komentarzy

  1. To było tak. Najpierw przeczytałam przepis… trzy razy :)
    Wczoraj targ i jak na zamówienie piękna dynia na straganie. Moje pożądliwe spojrzenie nie pozostawiało miejsca na wątpliwości, bo zanim się odezwałam pan sprzedawca zapytał: „Ile dać tej dyni?”

    A dziś na kolację rzeczywistość okazała się lepsza niż wyobrażenie przy czytaniu przepisu. Pycha! Doskonale zrównoważone smaki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

jeden + dwadzieścia =